Działoszyńskie klimaty na minusie ale na plus
Mapa z dziś.
Temperatura dzisiaj -2. Plus jest taki, że mimo, iż wyjeżdżamy małą grupą, to będziemy rosnąć, niczym drożdżowiec. I to na mrozie. Uwierzycie? Nie? No to czytajcie.
W czwórkę (a miało być tak hucznie 😉 ) wyruszyliśmy w działoszyńskie klimaty. Ponieważ każdy nieprzyzwyczajony do minusowych temperatur szukał jakichś idotycznych wymówek, znaleźli się tacy, co wymówek nie mieli, lub nie chcieli mieć. Plan był taki, że o 10 wyjazd na Działoszyn, ale że czas był z góry założony, więc początek do Kamionu asfaltami. Nie podobało się to większości grupy, a nawet całej grupie, ale co zrobić. Raz od święta…
Jest Kamion i Warta. Za Wartą mają czekać na nas sympatyczne dwa klimaty. Jeden to teren, a drugi klimat to dopiero po pokonaniu syzyfowej górki. Las.
Ale najpierw wdrapujemy się pod syzyfową. Wiatr ustał. My w sumie też, bo nikt się nie wywrócił pod górkę.
Na górce czekała na nas Aneta. Niestety jak widać większość grupy miała problem, żeby utrzymać jej tempo.
Jak się później okazało, jechała tak szybko, ponieważ – tak jak i jednemu z nas pozamarzały linki od przerzutek i siłą woli trzeba było kręcić, żeby nie stanąć. Małe oględziny, chuchanie, dmuchanie i puściło na tyle, że można było w końcu zwolnić 🙂
Wyjeżdżając z lasu natknęliśmy się na nagonkę. Przed nami Działoszyn, ale trzeba uciec jeszcze myśliwym z zasięgu wzroku.
W Działoszynie mieliśmy się spotkać z tamtejszą ekipą pod fontanną, lecz niestety przymarzła, więc spotkaliśmy się przy rondzie. Zwiększyliśmy skład. Daliśmy im nawet poprowadzić przez chwilę, w końcu są u siebie 😉
Wywiedli nas w las, albo jeszcze dalej, bo zaczęły się jakieś rozlewiska i bagna. Jednemu koledze z ekipy prowadzącej nas po ich terenach dziś nie poszło, bo się odkręcił pedał i przykręcić się nie dał. Tak to jest, jak się rower po omacku składa 😉 Tyle dobrego, że kierownicy z siodełkiem nie zamienił 😉
Z kolei kolega Adam z tamtejszej grupy powiedział, że nas trochę sponiewiera nad rzeką i słowa dotrzymał. Po kartoflisku w poprzek jazda jest przyjemniejsza 😀
Dojechaliśmy do dziwnego miejsca. Obóz dla przesiedleńców? Uchodźców? Nie… podobno tu sobie pewna ekipa ze śląska przyjeżdża latem i taki mają oto mały kemping z domkami, letnią kuchnią i wychodkiem na paru cegłach. Kolega Wołoszański zwiedzając czuł się jak w skansenie 😉
Opuściliśmy gród Silesia i ruszyliśmy dalej, w stronę żelaznego mostu, który zawsze braliśmy od góry. Quadowcy wyryli tu drogę, która miała koleiny prawie do jądra ziemi, ale komuś – wcale nie ma się co dziwić – chyba to przeszkadzało, bo zrzucił drzewo w poprzek drogi. My przejechaliśmy. Innymi sprzętami już niekoniecznie.
Jest i żelazny most. Kiedyś podczas wojny jeździły tędy pociągi pancerne. Teraz tylko rowerzyści i parę składów z węglem. Co prawda dzisiaj wzięliśmy go dołem, ale górą wrażenia niezapomniane 🙂
Skierowaliśmy się na cementownię, w międzyczasie od kolegów z Działoszyna słysząc, że przejechaliśmy właśnie obok hucznej niegdyś dyskoteki oraz nieistniejącego kina. My też mamy podobne kino 🙂
Przed Grądami skręciliśmy w dół, w stronę Warty, wzdłuż mlecznej drogi. Most na Warcie dla pieszych i rowerzystów zawsze robi na nas pozytywne wrażenie.
Tutaj kiedyś funkcjonował młyn wodny, lecz jak to zwykle bywa, z wielu powodów przeszedł do historii. Niestety nie jest do zwiedzania, ale wygląda na tyle konkretnie, że może poruszyć wyobraźnię.
Odnośnie młyna, to jest on za naszymi plecami (oprócz pleców fotografa). Jako ciekawostkę możemy dodać, że stoi on w województwie śląskim, a samo koryto rzeki, już w łódzkim. Skubani wodę ciągnęli z sąsiedniego województwa za friko 😉
Zapomnieliśmy wspomnieć, że wcześniej kontaktował się z nami kolega Marek, który gonił nas od Wielunia śledząc nasz ślad na Endo. Tak się dogadał, że wyjechał na Zalesiakach, zamiast na moście przy cementowni. Ominęła go przeprawa kładkami przez Wartę, ale na szczęście odnalazł się pod wiaduktem. Znowu nam się ekipa rozrosła.
Czas więc trochę skurczyć ekipę. Tym razem Adam. Co prawda rower ma cały, ale obowiązki i takie tam inne wymówki spowodowały, że dalej jechać nie mógł, więc czułe pożegnanie i lecimy dalej. W ogóle to dziwni ludzie strasznie. Wczoraj, jak się próbowaliśmy ustawić z nimi na dzisiejszy wypad, to jeden miał katar, drugi jechał gdzieś indziej, trzeci nie miał kasety i łańcucha, a tu proszę: nie dość, że wszyscy w trzech się zjawili, to jeszcze w czterech 😉
Bez zbędnego marudzenia ruszyliśmy na Raciszyn, a potem wzdłuż Warty na Lisowice. Błoto przy -2 nie ma szans, więc pozostałości po kałużach w formie lichego lodu kruszyliśmy jak rosyjski lodołamacz na biegunie północnym. Lub podobnie.
Nie bardzo można sobie przypomnieć, na kogo tutaj czekaliśmy, ale spójrzcie: chłopaki tak wyjeździli dołek, krążąc dookoła, że teren obniżył się o dobrych parę metrów, bo wcześniej był na wysokości tych drzew. AAaaa nie! Wróć! To kamieniołom w Lisowicach! 🙂
Piękne widoki, nieprawdaż? Tylko ktoś na siłę próbował zepsuć ten kadr wjeżdżając w lewy dolny róg. Dzięki innym zdjęciom tego rękawa wiemy kto to i konsekwencje zostaną wyciągnięte.
Z działoszyńskiej ekipy został się Wojtek i Maciek, którzy odprowadzili nas do asfaltu w Lisowicach. Na krzyżówce pożegnaliśmy się z nimi, a sami ruszyliśmy w stronę Bobrownik. Chcieli jechać z nami dalej, widać to było po załzawionych oczach… a może to od wiatru? Nie wiadomo 🙂
Minęliśmy Sęsów i ujrzeliśmy z naprzeciwka znajomą sylwetkę. To Darek, który ostatnio został zagarnięty do naszej grupy. A propos Darka właśnie. Miał dzisiaj z nami jechać Cegła, ale niestety zaniemógł czasowo, więc miał dzisiaj zastępstwo 🙂
Czas się kurczył jak dętka, z której powoli uchodziło powietrze, więc częścią ekipy wypruliśmy do przodu, a część trochę wolniej turlała się z tyłu. W Planie był jeszcze Przywóz i nowy, pachnący świeżością bar, więc telefon do Majki ze środka Załęczańskiej Dżungli, żeby przygotowała grzane herbaty, bo za chwilę wbijamy. Wcześniej jednak trzeba było dać znać pozostałej części ekipy, gdzie skręciliśmy.
Człowiek tu układa misternie strzałki na pożarówce, a tu pozostała część ekipy spokojnie nadjeżdża. Wniosek z tego taki: spieszysz się? Spiesz się z resztą, bo z resztą i tak cię dogonią 🙂
Dojechaliśmy do baru, gdzie niestety musieliśmy gorące wypić na dworze, bo nie ma to jak zagrzać się dwa razy 🙂 Tutaj niestety musieliśmy się rozstać, bo zakładany czas na powrót u niektórych to 14:30 jako deadline, a była 13:50… i jak tu ogarnąć Wieluń w 40 minut? Dopompować koła i usiąść Eliminatorowi na koło…
I tak też się stało. Ze średnią prawie 30km/h na kole i pod wiatr z lewej przedniej zrobiliśmy odcinek Przywóz – Wieluń w pół godziny. Piszę tę relację językiem, bo jeszcze nie wrócił na swoje miejsce po tym kawałku asfaltem. Reszta oczywiście pojechała bokami i byli szczęśliwsi. Ale… raz do roku można się pospieszyć 🙂
Dziękujemy za dziś serdecznie obydwóm ekipom, a w szczególności:
Anecie, Wołoszańskiemu, Eliminatorowi, Hajzgubie, Mareczkowi, Adasiowi, Wojtkowi, Maćkowi, Sebie i Darkowi 🙂 No, czyli wszystkim 🙂
Ps. Nie zapomnij zostawić śladu w postaci kliknięcia „lubię to”, jeśli oczywiście podobała się Tobie relacja 🙂