Ęduro Jurą
Od jakiegoś czasu łaziła nam pod kaskami myśl, żeby znowu zaliczyć sobie jurę. W współpracy z Rafałem z bikepark24.pl, naszym częstochowskim przyjacielem i wpychaczem w naszą grupę jak największą ilość rowerów marki Cube ogarnęliśmy dzisiaj temat na gładko. Pogoda zamówiona, idealna. Towarzystwo też… ale na początku… no dobra. To od początku 🙂
Ogarnęliśmy wyjazd w ośmiu na dwa auta. 5 rowerów na jedno, 3 na drugie. Jesteśmy w Czewie. Szybka paróweczka na stacji u sympatycznej żeńskiej obsługi i lecimy dalej. Panowie jak widać w bojowych nastrojach.
Jasna. Parking dla pielgrzymów do świątyni, my trochę obok, ale w sumie też pielgrzymka, więc zaliczone 🙂 Rozpakowujemy i jedziemy z drugiej strony świętej wieży.
Druga strona świętej wieży i zaczynają się zbierać bezbożnicy, bo zamiast na mszę, to na rowery.
Zebrało się już wystarczająco dużo typa, żeby zrobić popłoch wśród pieszych na alejach. Wszyscy uciekali. Ale to nie masa krytyczna. To tylko Rowerowy Wieluń z połączeniem częstochowskich chłopaków, głównie ęduro.
Ścieżka pieszo-rowerowa. Jedni jadą, drudzy spacerują, wszystko zgodnie z prawem. Faktycznie ędurowcy to takie ślimaki. Straszne. Ale co potrafią na skałkach, no to już kozica mogłaby poroże oddać w geście hołdu.
Zaczynamy się taplać. Z racji tego, że wczoraj lało cały dzień, większość grupy sceptycznie nastawiona do tego, że będzie bagno. Faktycznie, gdzieniegdzie było, ale tak sympatyczne, że każdy po koleżeńsku przejeżdżając przez kałużę ochlapał kolegę obok. W końcu maseczki błotne podobno zdrowe są. Prawda dziewczyny? 🙂
Pierwsze skałki i pierwsze zjazdy ędurowców. Tylko jeden na hard-tajlu odważył się zjechać. I zjechał. Przerwa na fajkę, zresztą kolejna. Stoimy. No i rośnie trochę lekkie zdenerwowanie w grupie, że stoimy kolejny raz. Więc krótka reprymenda: Panowie! Albo stoimy, albo jeździmy! 🙂 No i pomogło. Jedziemy 🙂
Tutaj już bardziej ambicjonalnie ęduraki podeszli do tematu, oni mają wyłączony chyba pakiet strachu, bo chcieli po tym progu przejeżdżać 😉
Jest i zjeździk, Częstochowa nie ma hamulców, Wieluń wszystko ogarniał zachowawczo w większości. Buri nawet sprawdzał, czy miękko, jak się położy w połowie. Miękko.
Renklod w geście triumfu i myśli, że zajął pierwsze miejsce w nie wiadomo czym, podniósł swój rower do góry. Jak się okazało, po prostu przenosił przez gałęzie ściętych drzew na trasie. A potem złapał gumę w przednim kole. Częstochowska grupa wyprzedziła nas i popędziła na miejsce piknikowe, gdzie czekaliśmy razem na wszystkich, aż się połatają. Jak się dowiedzieliśmy, zeszło Renklodowi tak długo, bo nie było problemem wymienić dętkę, tylko znaleźć zacisk wśród liści. A wystarczyło w zębach trzymać.
Dojechaliśmy do kościoła, który znamy doskonale, bo to trasa maratonu mtb, w którym braliśmy w tym roku udział. Od kościoła dość fajny zjeździk, dla fulla, ędura i innych dupereli to nawet nie do poczucia, że z górki po kamieniach, ale hardtajl musi szanować każdy pagórek i hopkę.
No ale Renklod przebił wcześniej tylko przednie koło, więc czas na drugie. Tylne. Janek patrzy, czy tę dętkę jeszcze sklei i opchnie u siebie w promocji. Tu się rozkleiliśmy. Znaczy, grupa, która jechała przodem pojechała do przodu, a ta, która jechała tyłem, została.
W międzyczasie niektórzy robili sobie zdjęcia z pięknymi paniami, gdzie Janek musiał nieźle prężyć poślady przy wymianie dętki Renkloda. Mistrz drugiego planu. A poza tym, jak ędurowcy przeczytali ten znak ostrzegawczy, to buchnęli śmiechem. Ekstremalny. To fakt. Jak byście zobaczyli, jak oni tam zjeżdżali i dodali do tego amatora wprowadzającego rower pod tę górkę, to faktycznie ekstremum można byłoby u amatora osiągnąć w oddaniu dobrego stolca na widok takiego ędurowca 🙂
Tyle z nas zostało, reszta poszła do przodu. Jest nas mniej więcej. Znaczy chyba więcej niż mniej.
Chłopaki tak się rozgadali o rowerach, że ten ma skok 120, ten 180, ten blokadę w kierze, a ten ma podnoszoną sztycę zdalnie i w ogóle, że zgubili jedną w grupie kobietę. Ilona biedna po telefonie jakoś się odnalazła, ale niesmak pozostał 🙂
W porozumieniu z grupą z przodu, która też miała awarię w postaci złapania gumy, lecimy na Zieloną. Cokolwiek to znaczy.
Jest Zielona. Cokolwiek to znaczy. To znaczy, że to rezerwat Zielona Góra, któy mieliśmy okazję zwiedzać już i teren znamy doskonale. Legenda głosi, że jakiś nienormalny podobno tutaj rowerem podjechał.
A ten całkiem normalny na skałce obliczał, jak z tego sobie skoczyć. My byliśmy w szoku, odciągnęliśmy go od tego zamiaru, ale znalazł się jeden, który cały czas nakręcał. W ostateczności kolega odpuścił, ale w sumie po tym, co zobaczyliśmy potem stwierdziliśmy, że nie słusznie 🙂
Na Zieloną mieliśmy wszyscy dojechać skrótem, ale że tamci, którzy pojechali pierwsi a przyjechali drudzy, dali nam trochę czasu, więc eksplorowaliśmy jaskinię.
Cała ekipa w pełnej krasie. Rewelacyjne miejsce, rewelacyjna ekipa, rewelacyjna pogoda.
Z Zielonej udaliśmy się na Olsztyn. Niektórym znana trasa podjazdowa pod skałki okazała się zasypana gałęziami, konarami i innymi duperelami, ale chyba tylko i wyłącznie po to, żeby się tam nie szwędać. To już kolejne takie miejsce, gdzie nie da się ogarnąć na pedałach.
Objechaliśmy i wprowadzamy. To znaczy ci, którym udało się podjechać do tego miejsca są szczęśliwi, a reszta musi wprowadzać 🙂
Szczytujemy, widoki cudne.
W międzyczasie i przerwie na fajkę, pogadankę i inne pierdoły niektórzy z nas nominowani przez Cegłę mamy do wykonania zadanie. 22 pompki dla weteranów. Sceneria do tego typu akcji prześwietna. Pompujemy.
Powiedzcie sami: można chcieć więcej? No wszystko zależy od tego, jak się patrzy na rower.
Ędurowcy patrzą trochę inaczej. Kiedy my podziwiamy ostańce i piękne widoki, ędurowcy patrzą, czy z tego da się zjechać, zeskoczyć, czy damper da radę, czy to drzewko na dole nie będzie zawadzać, a czy nie wpieprzy się na ten mały, wystający kamień.
No to zjeżdżamy. Jak widać flow nas dopada. Jest prześwietnie.
No prawie, bo Cegła próbuje po podpatrzeniu ędurowców wskoczyć sobie na chodnik. A tu jeb. Idealnie rajfka rozcina mu dętkę. Kolejna guma. Ędurowcy krzyczą: ej albo jeździmy, albo stoimy! 😛
Wbiliśmy na zamek w Olsztynie, ale zrobiliśmy go bokiem, bo lecimy na Sokole.
Jest w miarę mocny podjazd i widać, że ędurowcy tylko skakać potrafią, bo podjazdy się dla nich nie liczą. A my szanujemy każdą górkę 😀
Jako, że podjazd był naprawdę wymagający i Koniu z Sidim skleili się na końcówce (a reszta zaczęła nucić marsz Mendelsona), wszyscy mieli wystarczająco na tyle zmęczone organizmy, że na szczycie skały zobaczyliśmy niesamowity widok. Już liczyliśmy na objawienie, a się okazało, że siostra jest prawdziwa. Nawet obok niej rosła pietruszka. Pietruszka na ostańcach? Kurdę! Ale jak się okazało, wcale nie rosła, bo siostra przyniosła ją ze sobą. Poczęstowała prezesa Rowerowego, który przeżuwał ją przez pół drogi i był szczęśliwy. Przypomniał się wtedy taki dowcip: Siedzą; dwa konie na wierzbie i dyskutują. Nagle na wierzbę ładuję się krowa.- Gdzie leziesz, krowo! – mówią; konie.- Chcę zjeść sobie gruszki na wierzbie – odpowiada krowa. – krowo nie wiesz, że na wierzbie nie rosną gruszki?! – mówią konie. – Wiem, mam gruszki w plecaku.
Z Olsztyna zjechaliśmy do Leśnego Baru, gdzie mieliśmy rezerwację na stolik, ale na godzinę 16, a była 14:46 z sekundami. Ędurowcy zostali na skałkach i chyba dobrze się bawili, chociaż w drodze powrotnej mijaliśmy dwie karetki na sygnale. Spotkaliśmy na miejscu dwie dziewczyny, z których jedną znaliśmy jeszcze z Rychleb z tamtego roku i dzięki której wystartowaliśmy w maratonie częstochowskim mtb, więc trzeba było uwiecznić nasze spotkanie. W barze pani zachęcająco powiedziała, że na jedzonko to minimum pół godziny trzeba będzie zaczekać, więc stwierdziliśmy, że lepiej zajechać do Czewy za widoku. Pułkownik Maciek nas poprowadził bokami, bo asfalty to wiadomo.
Jest las, jest przygoda. Każdej chwili szkoda.
Tu żegnamy się z Pułkownikiem, w tle spuszczają się jacyś panowie. Jedne tory.
Drugie tory, bo już bez przewodnika i na swojej nawigacji. Radzimy sobie jakoś.
Dzisiaj ścigaliśmy się z nowoczesnym tramwajem i co się okazuje? Rower jest szybszym i zdrowszym środkiem transportu. Ale mebli z Ikei nie przewiezie 😉
Wracamy na Aleje, na oświetleniu. Wódz na czele jedzie z włączoną spawarką. Ludzie się oglądają, przystają, robią zdjęcia. Aż jeden bardzo wierzący, schodzący prosto z Jasnej Góry krzyknął: „opuść ten jupiter chłopie!” Wypaliło mu oczy, do domu wracał po omacku.
Jeszcze tylko jedno pamiątkowe zdjęcie na tle Świętej Wieży, pakujemy się i lecimy na Wieluń. Dzięki Częstochowo za dzisiaj! Dziękujemy wspaniałej ekipie ędurowców, emtebeków, dałnhilowców i innych wariatów za prześwietne towarzystwo, uwalnianie endorfin podczas wspólnego kręcenia! Niech flow będzie z Wami! 🙂