Bieszczady. Dzień drugi.
Po udanym pierwszym dniu w Bieszczadach czas na dzień drugi. Dzisiaj trasa na 80 km. Dziś pogoda nie będzie nam chyba płatać figli, bo zapowiada się piękny, słoneczny dzień.
Po otworzeniu ślipiów i odświeżeniu naszych zwleczonych dopiero ciał z wyr czas na małe śniadanko. Romek lubi jajka. Ale żeby aż 20? 😉
Po śniadaniu przywitanie się z Bieszczadami. Widok zza drzwi izdebki. Prosto na początek Zalewu Soliny.
Część brygady doprowadza się do stanu używania, a część doprowadza nasze rowery do podobnego stanu, jak poprzednia część.
W międzyczasie wypatrzona mała góreczka za domem stanowi niezłe wyzwanie. Człowiek po tak przyjemnym poprzednim dniu i przyjemnym wieczorze ma jeszcze sporo endorfin do uwolnienia. Zatem podjazd i rzut okiem na cudny widok z samej góry. Trzeba to uwiecznić na zdjęciu, jednak telefon został na dole. Jest wyzwanie. Zjazd. Pobranie telefonu i kolejny podjazd, tym razem na fullu wziętym do testów przez Buriego od FabrykiRowerów. Niestety przełożenia słabsze i podjazd możliwy tylko do połowy, reszta podprowadzanie. Konstruktorzy się nie popisali. Brakło przełożeń. Takie drogie, a takie niepraktyczne. Szybka fota i zjazd. Łąka taka mokra, że spokojnie można było umyć zęby na dole, a spłukiwać strumieniem spod opon lecącym prosto na facjatę. Na dole przegrupowanie brygady.
Czas na start. Jedziemy. Początkowo trasa wiedzie nas tym samym szlakiem, co wczoraj. Jednak nie skręcamy w Dolnym Końcu w teren, tylko dalej asfaltami. Dziś będzie dużo asfaltów.
Natrafiamy przypadkiem na cerkiew, która jak większość cerkwi na tych terenach została przerobiona na kościół.
Zwiedzających dziś mało, ale jacy rzeczowi. Próbują odtworzyć historię chociaż w jakiejś części. Romek zadał wcześniej robotę Wołoszańskiemu, żeby nam parę punktów streścił, ale Tomek stwierdził, że już jest po pracy i nie musi. Romek wziął i przeczytał tablicę przed cerkwią. I był zadowolony. Z racji słabego zainteresowania takimi obiektami na bieszczadzkich terenach wybraliśmy alternatywę na następny dzień: MTB.
Cerkiew w całej okazałości bez zbędnych rowerowców. Zasięg i Internet okazał się tu łaskawy i po dobrym transferze przerzuciliśmy część zdjęć z wczoraj i dziś w parę minut. Na stancji nie tęsknimy ogólnie za Internetem, ale przydałby się tylko i wyłącznie do wrzucenia relacji. A tak trzeba pisać offline i ogarniać potem gdzieś w lepszych czasach.
Jedziemy dalej, cały czas asfaltami. Ale jest nadzieja, że po skręceniu w boczną asfalty się skończą. I tak też się stało. Zauważyliśmy tutaj jedną przypadłość: jak się zaczyna podjazd a na podjeździe pojawia się asfalt, to znaczy, że podjazd będzie za chwilę bardzo wymagający. I tak też się za każdym razem dzieje.
Po długim, męczącym pozytywnie stromym podjeździe zobaczyliśmy niesamowity widok hotelu z restauracją i nie było innej możliwości, jak zahaczyć i odpocząć tam chwilę.
Odpoczęliśmy dłuższą chwilę, by zaraz zjechać do pobliskich Lutowisk. Kolejne widoki, które zapierają dech w piersiach, ale zostawimy je dla siebie tylko i wyłącznie ze względu na prędkość na zjeździe. Szukamy w Lutowiskach cmentarza żydowskiego. Nie jest to co prawda tak zapierający dech w piersiach cmentarz jak w Krzepicach, ale warty odwiedzenia.
Przez cały kirkut, który położony jest na stoku, prowadzi ścieżka, wyglądająca jak rasowy singletrack. Ale rowery ze względu na poszanowanie miejsca zostawiliśmy przed bramą, bo ścieżka aż się prosiła.
Wcześniej był dobry zjazd do wioski, teraz trzeba się skrobać. A jest pod co. To w końcu góry.
Szukamy sklepu. Daleko szukać nie trzeba, na naszej mapie wprowadzamy tylko informację o tym, żeby pokazywała sklepy i masz. Jest. Mały popas i jedziemy dalej.
Przejeżdżamy przez Pszczeliny. Za chwilę będziemy skręcać z asfaltów w końcu na jakieś upragnione tereny. A potem do schroniska na jakiś pożywny obiadek.
Dojeżdżamy do punktu pożegnania się z asfaltami na jakąś dłuższą chwilę, by poskrobać się pod górki w terenie. Lecz miłe, sympatyczne, a zarazem bardzo ładne dziewczę informuje nas na wjeździe, że niestety ale tu zaczyna się bieszczadzki park narodowy i rowery są nie tyle niemile widziane na szlakach, co wręcz jazda rowerami, a nawet prowadzenie ich jest zabronione przez władze parku. Żart jakiś! A co? Niedźwiedź nam rower popierdzieli? Niech spróbuje.
Zdegustowani całą sytuacją znów musimy wrócić na asfalt. Musimy objechać to, co mieliśmy wyznaczone terenem. Dołożymy jakieś 5-10km, ale nie o to chodzi! Tak się nie robi 🙁 Nie dość, że pousuwali wszelkie szlaki rowerowe w parku, to wprowadzili całkowity zakaz poruszania się rowerem po parku pod groźbą mandatu. Po trasie szukamy żarcia. Pierwsze sensowne pokazuje się w Ustrzykach Górnych. Strzał w dychę. Zajazd pod Caryńską. Obsługa rewelacja, miejsce klimat ma cudny, a żarcie to wisienka na torcie. Kolejka taka, jak na Kasprowy.
Szybko podane, smacznie i dużo. Połowa trasy za nami. Nikomu nie chce się stąd ruszać. Kelnerki poprosiły nas o wspólne foto 😉 Spełniamy życzenia pięknych pań i pyk! Jest! To za te przepyszne żurki, zupki gaździny, placki po zbójnicku, czy gulasz z dzika lub ze świni. Było co jeść! Miejsce polecamy, a całość zwieńczył kelner wytatuowany w takie przedziwne i fajne wzory, że jak tylko będzie możliwość, to miejsce to odwiedzimy na pewno. Pewnie w niedzielę pojedziemy tam na śniadanie 😉
Dobra, koniec przyjemności dla żołądka, czas na przyjemności dla łydek, ud i naszych oczu, więc wsiadamy na rowery i próbujemy po tak błogim obżarstwie złapać rytm. Jest ciężko, ale lepiej żarcie spalać pod górę, niż toczyć się jak taczanka na stepie.
Romek swoim tempem, jakby zjadł dwa obiady. Nie ma się co forsować, poczekamy. Koniu tymczasem utknął w czarnej i próbuje się wydostać. Perspektywa zmienia punkt widzenia 😉
Pokonaliśmy długi, morderczy podjazd. Zgadnijcie, co jest po podjeździe? Brawo! Zjazd! No tak długiego zjazdu to jeszcze podczas tego wypadu nie mieliśmy. Ponad 12km w dół.
A na końcu zjazdu piękny, drewniany most. My już mniej piękni, ale zaraz okaże się, że jesteśmy takim drewnem, co pod górkę wjechać nie umi.
Jedna strona mostu bez zakapiorów. Wieluńskich oczywiście 😉
Druga strona mostu. Jest pięknie, nie chce się jechać dalej. Ale w sumie to się chce, bo ciekawi jesteśmy dalszych widoków.
A widoki są kuszące. Co prawda tu zaczęło się skrobanie od drewnianego mostu, ale my to lubimy. A takie widoki rekompensują nam każde zmęczenie.
Jak każdy prawdziwy facet lubimy Chmiel. A ten, to już w zupełności. Fajna nazwa miejscowości.
Jeszcze fajniejsze i cudowniejsze są widoki podczas przejazdu przez Chmiel.
Dojeżdżamy do rozdroża na Zatwarnicę. Czas podjąć męską decyzję. Teren, teren, teren. Nikt nie śmiał się sprzeciwić, bo nikt nie wiedział gdzie jesteśmy i co nas czeka. Nawet po pokazaniu mapy szli wiernie jak psy za swoim panem. Jest teren i to nas cieszy. Jednak po 70km w nogach dojeżdżamy do miejsca, gdzie wczoraj zjeżdżaliśmy sobie sporym nachyleniem zmoknięci jak kury i tamtędy właśnie mielibyśmy dzisiaj wjeżdżać, gremialnie stwierdziliśmy, że wybierzemy wersję na powrót wzdłuż Sanu. Też jest pięknie, ale trauma z wczoraj została i nie możemy z tym walczyć.
Romek zdobył gdzieś informacje, że za jakąś chwilę powinny być pozostałości po starym moście i ruiny młyna po drugiej stronie rzeki. Faktycznie, mamy coś takiego na naszych mapach. Jesteśmy na skraju skraju, bo za chwilę San i atrakcje.
Z atrakcji tylko został San, bo wg GPS po drugiej stronie rzeki znajdował się młyn, którego nie było widać, a ruin mostu musieliśmy się domyślać. Ale wyobraźnia działa, więc tu zapewne szła czteropasmówka z wozami pełnymi mąki bieszczadzkiej.
Wracając do rowerów, które wcześniej zostawiliśmy przed stromym zejściem do rzeki odbiliśmy kawałek w las. Widok niesamowity, bo to las leszczynowy. Coś wspaniałego.
Co prawda większość się bała wejść, ale stamtąd też dobrze widać.
Wracamy na trasę. W Bieszczadach chyba głównym źródłem utrzymania jest wycinka i obróbka drewna. Wszędzie tego pełno. A przez to widoki są nieziemskie.
A ten tym bardziej. To jest ten sam widok co wczoraj, tylko dziś w pełnym słońcu i bez opadów.
Nawet Janek tak się zamyślił, że opierając nogi zepchnął barierkę w przepaść. Ale zeszliśmy, skleiliśmy taśmą komandosa i nikt nic nie widział 😉
Jedziemy ku końcowi. Ponad 80km. Wczoraj tędy jechaliśmy, to takich górek nie było. Janek stwierdził, że skoro ta koparka stoi to na pewno te górki nawiozła. Tak zatem musi być.
Jest nasz most, co oznacza, że do końca trasy jakieś 5-8km.
Romek gdzieś z tyłu, więc czekamy. Napawamy się widokami. Bosko!
Jest i Romek na moście, ale dobrze, że po skręcie zatrzymaliśmy się i poczekaliśmy, bo wczoraj tej trasy z nami nie dokończył i miałby problem, jakby pobłądził.
A Sidiekszyn jeździ sobie w międzyczasie po Sanie.
Końcówka trasy. Wszyscy zmęczeni, ale zadowoleni. Miało być 80, a wyszło 90km. Dojeżdżamy do naszej bazy noclegowej i jakiś głupek nieśmiało zapytał: a może by tak dokręcić do stówki? Większość głupków przytaknęła i pojechaliśmy dalej. W stronę Bukowca.
Wczoraj jadąc do sklepu autem na wieczór wydawało się, że jest cały czas z górki, ale nie. Ten kawałek był cały czas pod górkę. W aucie po prostu nie czuć zmęczenia. Deptamy. Nachylenie prawie 10%. Zaczepiliśmy dwie kijanki o jakiś popas na trasie, poleciły nam Zawóz. Tak tak! Jedźcie panowie, cały czas z góreczki! Ale żeby było z góreczki, to trzeba jeszcze podeptać. Fakt faktem, niektórzy z nas osiągali prędkość większą, niż wiek emerytalny przeciętnego Kowalskiego. Jest sklep. Postój.
Wiadomo, że trzeba wracać. Ale że tą samą drogą? Tam, gdzie osiągnęliśmy swoje życiówki w prędkości maksymalnej? Nie. Jest alternatywa. Całkiem niezła, a raczej bardzo całkiem, bo w terenie. Cudo. Widzicie tę zieloną łączkę po prawej? Tak, tam trzeba będzie się wdrapać pod takim kątem. Już się ślinimy na samą myśl.
Buriemu brakło przełożeń, bo za dobry rower ma, za to Wołoszański wciska górkę w glebę.
Oj jest co podjeżdżać. Śliska nawierzchnia, prawie 100km w nogach, ale my się nie poddajemy.
Zawsze nas czeka jakiś bonus za takie pozytywne umordowanie się. Jak widzicie jest warto. Jest świetnie.
Jeszcze tylko wytniemy nasze gęby i landszafcik jak znalazł. Został nam jeszcze nudny powrót asfaltem, gdzie najpierw podjazd , a potem zjazd. Wracamy do Romka i Janka, obżartych pączkami. A my mamy 105km w nogach. Jutro wypad dookoła Soliny.