Bieszczady. Dzień pierwszy
Jak zakładaliśmy na początku sezonu wiosenno-letniego, gdzieś w okolicy września chcielibyśmy wybrać się z rowerami w Bieszczady. Spełnienie marzeń co niektórych, więc spełniamy. Zebraliśmy silną ekipę z naszego składu i w czwartek skoro świt spakowaliśmy auta i ruszyliśmy w nieznane.
Po pokonaniu prawie 500km idealnie w 6 godzin czas na rozpakowanie się i mały rekonesans. Dzisiaj mamy do pokonania około 40km, wydawałoby się, że łagodną trasą.
Szybkie przebranie się z cywilnych ciuchów i w pełnej gotowości byliśmy gotowi do startu za parę minut. Jak widać, pogoda wyśmienita.
Pierwszy podjazd, dość solidny, chociaż na mapie te małe kreseczki, czyli poziomice wcale nie przedstawiały terenu aż tak drastycznie. Ten podjazd zweryfikował wszystko. Romek stwierdził, że pojedzie sobie na tyle, ile będzie mógł, bo nie chciał się przestrzelić.
Czekamy na Romka. Dalej już sypnęliśmy dość niezłym tempem, bo asfaltami cieszyć się możemy tylko na zjazdach. Romek nie chciał się dzisiaj zajechać, wrócił na stancję. My w dalszą drogę.
Piękny, długi zjazd. Prędkości dochodzą do prawie 60km/h. Za chwilę zjeżdżamy z głównej, żeby w końcu bieżnik i amortyzatory poczuły prawdziwą nawierzchnię.
Po odbiciu z asfaltu jeszcze trafiliśmy na kawałek asfaltu, który był dość solidnym podjazdem. Jankowi zaczęła korba o szczyt ocierać – takie było nachylenie.
Pogoda zaczęła się załamywać, od paru chwil straszyło nas deszczem, ale my świadomi pogody w górach nie daliśmy się zaskoczyć. Co chwila spotykaliśmy się z takimi widokami. Ze względu jednak na krzaki i gałęzie zamieściliśmy tylko czyste zdjęcie, które warte jest podziwiania.
W międzyczasie zaczęło kropić, na szczęście ktoś w odpowiednim momencie postawił hangar chyba właśnie na takie okoliczności. Odstawiliśmy pieniek i schowaliśmy się do środka, posilając się batonami, czy czymkolwiek, co było pod ręką, np. paczka Jeżyków. Miały być na śniadanie do kawy, jak zawsze pod wieczór, gdy łapała nas gastrofaza.
Za chwilę się rozpogodziło i ruszyliśmy w dalszą trasę. Jest pięknie, ale w oddali widać chmury deszczowe. Komuś widocznie zależy na tym, żebyśmy nie pojeździli. Jakaś szeptucha czyni gusła na odległość chyba.
Póki jednak jest słonecznie, to korzystamy z kąpieli słonecznej, bo za chwilę będziemy mieli inną kąpiel. Na razie płasko.
Przed nami ostry podjazd. I długi w dodatku. I chmurka się zbliża. Ale teraz najpierw rozjazd. A na rozjeździe po naszej lewej typowe bieszczadzkie piece do wypalania drewna na węgiel drzewny, czyli mielesze. Piękny, miejscowy klimat. Możecie zazdrościć.
Dłuuuugi podjazd, w pełnym deszczu. Nie było czuć opadu, bo parowało nas jak z koni po wielkiej pardubickiej. Opad zamienił się w ulewę, czekamy częściowo przemoknięci i zmarznięci wierząc, że za jakąś chwilę przestanie padać i będziemy mogli rozgrzać się na mocnym podjeździe.
Po przymusowym postoju pod drzewem obawiając się wygłodniałego w różnoraki sposób niedźwiedzia ruszyliśmy w dalszą drogę. Dalsza droga okazała się zajebistym zjazdem, jednak nie w tych warunkach. Wszędzie woda, rękawiczki przemoknięte do tego stopnia, że marzły nam dłonie i w większości nie mieliśmy pełnego czucia w palcach, a co za tym idzie – zjazd był pokonywany zachowawczo. Ale jak zjechaliśmy do rozwidlenia, to ten widok zrekompensował nam wszystko.
Napatrzcie się. Kolejne ujęcie, tym razem bez zamulających rowerzystów.
I kolejne, na dobitkę.
Wykorzystaliśmy jednego turystę, którego spotkaliśmy na rozdrożu. Był zadowolony, że mógł uszczęśliwić 8 chłopa robiąc nam zdjęcie.
Dalsza podróż w większości przebiegała wzdłuż koryta Sanu. Widok nie do opisania. Jedynie kawałek zdjęcia może Wam te chwile przybliżyć.
Co chwila zjazd i podjazd. Zakręt w lewo i zakręt w prawo. Coś pięknego. To lubimy! Kochamy wręcz.
Już dobrze rozgrzani, temperatura wyrównana a tu taki piękny punkt widokowy. Coś niesamowitego. San w dole, my w górze, a nad nami jeszcze wyżej góry i znowu deszczowe chmury. Uciekamy.
Treneżerzuńcio prawie pierwszy, ale drugi. Za chwilę przejeżdżamy przez San. Jest nadzieja, że jednak mostem.
Nadzieje nasze okazały się słuszne. Jest most, są i my 🙂
Dojeżdżając do Rajskiego deszcz znowu dał o sobie znać, tym razem znowu w wersji skumulowanej. Leje. Jeszcze tylko jeden zakręt, podjazd i jesteśmy na mecie. Jeszcze impreza i do jutra 😉