Częstochowa.
Zgodnie z planem dziś mieliśmy zdobyć miasto świętej wieży. Jak widać po mapie, udało się.
Zbiórka o 8 pod Starostwem, odmeldowali się nawet ci, którzy się nie zapisali. Parę przed ósmą telefon i kolega z Działoszyna daje znać, że chciałby się z nami puścić 😉
W międzyczasie rozkuwamy Bartkowi łańcuch, bo był źle przepleciony przez wózek. Minuty lecą… ruszamy 15 po 8. Na początku asfalty do Przywozu, żeby nie przeciążać organizmu.
Nawet nie wbijaliśmy do baru w Przywozie w tym kierunku, żeby móc potem szastać czasem, co i tak średnio wyszło, ale po kolei… 🙂 Najpierw Ogroble.
Z Ogrobli teren i kierunek Bobrowniki. Z racji małej obsuwy przez łańcuch Bartka Andrzej z Działoszyna przebierał nogami na moście w Bobrownikach, gdzie jesteśmy. A my tuż tuż.
Albo tuż tuż tuż. Żabi Staw tylko liźnięty nawet nie brzegiem, ale wyobraźnią.
Jesteśmy. Jest i Andrzej, który powiększył naszą dzisiejszą ekipę o jedną osobę 😉
Z Bobrownik ruszyliśmy na Węże, wcześniej objeżdżając górę Zelce. Dzisiaj nie ma czasu na takie przyjemności, trzeba oszczędzać siły.
Z Węży na Draby, a potem azymut jaskinia Szachownica, ale jedna droga za daleko i proszę… ta autostrada tak przyjemna do jazdy, że nie wiadomo jak tym jechać…
Na szczęście niedaleko było odbicie w prawo na jaskinię niebieskim pieszym szlakiem, gdzie niektórym zaszkliły się oczy na widok singletracka, zwalonych drzew i nisko zwisających gałęzi. Niektórzy natomiast woleli sobie poprowadzić 😉
Niestety Szachownica jest nadal zamknięta, ponieważ trwają tam prace remontowe, które mają na celu uratowanie tego dziedzictwa przed całkowitą zagładą. Zdjęć nie ma, ale… tutaj jest bardziej ciekawie. Rozalin i sklep. Zapomnij o zapłacie kartą. Ale głośnik wystawiony na parapet i nadawanie mszy „Anioł Pański” to było coś, co zmiażdżyło nas doszczętnie. Nie mówimy o klimacie, który panował w samym sklepie, bo to trzeba przeżyć.
Po pierwszym postoju, gdzie uzupełniliśmy cukry i elektrolity ruszyliśmy w stronę Lipia, ale jak zobaczyliśmy wcześniej jegomościa, który odsłuchiwał Anioł Pański, po czym wsiadł z pasażerem do auta, który notabene był bardziej sprawny do jazdy niż „kierowca”, to stwierdziliśmy, że bezpieczniej będzie chodnikiem. Na szczęście zawrócił. Dodzwoń się na 112, będziesz błogosławiony.
No to jedziemy dalej. Jakiś 50 kilometr. Już jest fajnie, zmęczenie daje się we znaki, bo trochę wypompowaliśmy się w lesie pod Szachownicą.
A tu proszę: Kłobuck. No już? No nie tak bardzo. Bo tablica tablicą, a jedzie się, jak przez naszą Białą. Oni w sumie też mają Białą przez którą przejedziemy, ale mają coś ciekawszego. Mokrą. A nawet trzy Mokre. Ale to na powrocie.
Dobrze, że jedziemy wszyscy na MTB, bo szosą to jak widać byłoby wyzwanie. Ręce urwane na wysokości Kłobucka.
A tu co? A takie tam remonty. Jedziemy na nawigacji i niestraszne nam blokady i tym podobne. W końcu jakieś tereny i to w środku Kłobucka.
Sklep u Wiesławy, która w lodówce miała tylko kefir, za to klima działała 😉
A jak usłyszała, że jesteśmy z Wielunia, to stwierdziła, że to niedaleko. No w sumie, takie tam pierdnięcie 😉 Godzina 11 z minutami, za winklem miejscowi kilerzy już mają dobitkę, przychodzi mała, z metra cięta kobitka i oczywiście znamy już dalszy scenariusz: „Piotrek! do domu!” Zmywamy się, bo będzie rzeźnia. A facet tylko wczoraj wyszedł po ziemniaki do sklepu po drugiej stronie ulicy…
Miejscowość Kamyk. Napici, ale chyba za dużo, więc mała pauza na upuszczenie 🙂
Nawet nie wiedzieliśmy kiedy, a tu rampampampam i co? Częstochowa. To jest prawie najgłówniejsza trasa. Wyprzedzanie ciężarówkami na całym mieście zabronione.
Asfalty były takiej jakości, że postanowiliśmy jechać wg planu, więc jeszcze kawałek terenu, zanim zaczniemy cieszyć się widokami centrum 🙂
A tutaj komuś nie poszło, bo przeinwestowana budowa. Kościół w stanie surowym, stoi już jakiś czas i niszczeje. A u nas kolejny market, gdziekolwiek by nie powstał, ma wzięcie 😉
„Ulicą” Kaspra del Bufalo, a potem Bialską dobiliśmy do asfaltów. Można odetchnąć, głowa już u każdego na swoim miejscu, połowa trasy za nami.
Przed nami Jasna Góra. Prawie. Chwila postoju w międzyczasie, małe nawodnienie pod kurtyną wodną, która działała tak, że trzeba byłoby ze dwóch dni, żeby się zmoczyć, no ale jest 😉
Po odpoczynku na alejach podbiliśmy na Jasną. W sali z obrazem odmówiliśmy zdrowaśki i wróciliśmy do rowerów. Okazało się, że nasze rowery obległa grupa pielgrzymów z Kambodży, którzy mieli gdzieś, że może chcielibyśmy je odzyskać. Staliśmy jak ostatnie fujary grzecznie dobre 15 minut. Ale jak ich guru machnął ze dwudziesty raz tak samo świętym obrazkiem, stwierdziliśmy, że się zawiesił i trzeba odbić nasze dobro szturmem. Powiodło się. Uciekamy.
Odjechaliśmy kawałek z powrotem w stronę Alei. Czas na grupowe, pamiątkowe foto.
Prawie z ręki. Nieobcięte nogi ani wieża, czyli fota naprawdę udana 😉
Wróciliśmy na aleje celem zatankowania obiadu. Pierwsza lepsza pizzeria okazała się bardzo dobrym wyborem.
Zachęciło nas pierwsze zdanie w menu, które brzmiało mniej więcej tak: „robimy typową włoską pizzę, dlatego nie pytaj nas o ketchup, sos do pizzy, czy pizzę pół na pół”. W końcu jakiś lokal, który szanuje włoskie trendy.
Po pojedzeniu czas na powrót. Droga wylotowa na Kłobuck z Częstochowy. Podjeżdża karetka. Zobaczyli Andrzeja na poboczu i już chcieli przystąpić do reanimacji, ale poznali nas i stwierdzili, że Andrzej pewnie tylko baterie w nawigacji zmienia. Pogadaliśmy chwilę rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę, tzn. my w swoją, a oni w naszą.
Planowo mieliśmy jechać powrotem do Kłobucka główną, ale ruch był taki, że skręciliśmy na Białą. To był co prawda błąd, bo dziury takie, jakby przed chwilą odbyło się bombardowanie tego odcinka drogi.
Na szczęście dojechaliśmy z powrotem do Kamyka, odbiliśmy w boczną i zrobiło się bardzo spokojnie i romantycznie 🙂
A tu już Kłobuck i ten sam odcinek terenu prawie w centrum. Pod znakiem zakazu ruchu widnieje tabliczka, że wjazd za zgodą kierownika budowy. Darliśmy się zatem: „panie kierowniku! Możemy przejechać?” Nie było odzewu, ale wychodzimy z założenia, że milczenie oznacza zgodę 😉
Chyba Popów. Postój. Niewielki, ale jednak. Za chwilę Działoszyn. A tu Popów, czy Zbory. Jakiś 110 kilometr.
W Popowie-Parceli przed rondem strąbił nas jakiś typowy cieć niedzielny, ale po wymianie gestów nie chciał się jednak zatrzymać, w sumie miał rację. Znając przepisy i agresję ze strony kierowców, mogłoby być 1:0 dla nas 😉 Lepsze jednak przed nami: zaczyna się ścieżka rowerowa. Pięknie, tylko krawężnik na początku oznakowanej ścieżki tak wysoki, że tylko niektóre rowery mogły podbić. Ale gratulacje, bo przecież kasa wzięta, temat jest do przodu, w końcu bezpiecznie! Pewnie rodzina albo ten sam, który nam tutaj „tworzy” na rewirze 😉 Dzięki, ale nie 🙂
Działoszyn. Pod górkę. Jak brakowało sił, tak jakoś wróciły.
Niestety za Działoszynem piaski zrobiły swoje, wyzerowały nas okrutnie. Zwolniliśmy, bo jeszcze około 20km przed nami. Nie forsujemy się.
Przed Kamionem przeplanowanie trasy i skręt pożarówką na Ogroble. Cała ekipa odżyła, bo dość z górki i twardo, więc można było poszaleć.
W naszym kultowym barze nastąpiła wymiana międzynarodowa. W Częstochowie mieliśmy do czynienia z Kambodżą, Filipinami, a w Przywozie… no jest zagadka na jutro 🙂
Ostatni przystanek, ale trzeba lecieć dalej. Odbudowaliśmy nasze ostatnie 20% sił i ruszyliśmy na Wieluń. Ktoś krzyknął, że asfaltami, przez Mierzyce. Reszta wyśmiała.
Chyba wiadomo, którędy do Wielunia jedzie się najlepiej? Wiadomo 🙂
W Łaszewie skrótem i terenem, bo te asfalty to nam już dzisiaj wychodzą… wiadomo czym 🙂
Jeszcze tylko las przycłapski, Ruda i koniec! 150km. Wszyscy dziś zrobili życiówkę 🙂 Z terenami zamieniając je na asfalty można nam uznać spokojnie 200km. Ale… zrobimy i 200 🙂 Dzięki Wam! Bóg zapłać! Ach ta Jasna Góra… 😉